Mt. Cook (3754 m, New Zealand)
http://www.poznaj-swiat.pl/artykul,Gora_trzech_seniorow_Marek_Glogoczowski,933
– czyli wakacje na Antypodach dwóch emerytów z Polski oraz przedsiębiorcy z Australii
Na zdjęciu nasza ekipa przed wejściem na Mt Cook, widoczny z tyłu nad moją głową. Po lewej Andrzej Kula, po prawej Andrzej Mierzejewski. Za nim widać zakręcający w górze w lewo lodowiec, którym się do grani szczytowej dochodzi.
Gdzieś jesienią ubiegłego roku Andrzej Kula, mój partner wspinaczek w Tatrach i Alpach w ostatnich latach, który na stałe mieszka – i dobrze prosperuje – już od lat 30 w Australii, zaproponował, że ufunduje mi kilkotygodniowy pobyt na Nowej Zelandii, a nawet i połowę kosztów przelotu na jej odległą Wyspę Południową. A to w celu towarzyszenia mu w próbie wyjścia na najwyższy szczyt, znany jako Aoraki/Mt Cook tego egzotycznego kraju. Wynajęcia bowiem lokalnego przewodnika na tę trudną eskapadę kosztuje tak drogo (blisko 3 tysiące dolarów australijskich, a zatem i amerykańskich), że ekonomicznie praktyczniej było się pokusić o próbę zdobycia tego szczytu w towarzystwie emerytowanego instruktora alpinizmu, sprowadzonego w tym celu aż z położonej prawie dokładnie na przeciwnym punkcie globu Polski. No cóż, globalizacja zobowiązuje do przedsięwzięć o charakterze globalnym: Andrzej Kula maszty do jachtów, produkowane przez jego firmę w Melbourne metodą „composites”, sprzedaje aż w Zurichu, w Szwajcarii.
W Polsce do naszej mini-wyprawy udało mi się dokooptować drugiego Andrzeja, tym razem Mierzejewskiego z Warszawy, z którym w zmierzchłych czasach socjalizmu (lata 1975-1988) wspinałem się po najtrudniejszych drogach nie tylko Alp ale i w Picos de Europa (ściana „Naranjo de Bulñes”) w Hiszpanii. Wraz ze zmianą ustroju Andrzej z Warszawy został udanym biznesmenem, który sprowadza do Polski wyroby rękodzielnictwa Dalekiego Wschodu, głownie z Indii. A więc nasza wyprawa była w pełni imprezą Polaków-globalistów, bo i ja spędziłem sporą część mego życia poza Polską, na wszystkich Trzech Kontynentach Północnej Półkuli (m.in. na McKinley, 6194 m na Alasce w 1970 roku, Makalu-La 7410 m w Nepalu/Tybecie w 1978 roku), starannie omijając – o ile się dało – zwłaszcza Niemcy oraz Anglię, słynącą z nudów. W sumie, jak policzyliśmy, 1 stycznia 2012 we trójkę mieliśmy 191 lat, czyli dokładnie tyle samo ile lat miała w sumie, pół roku wcześniej, nasza mini-wyprawa na Elbrus (5642 m n.p.m.) wraz z Romanem Kuźniarem z Wa-wy oraz Jackiem Kranzem z Bieszczad (wtedy to jednak, wskutek zbyt złej pogody, na udział w ataku szczytowym się nie zdecydowałem).
W Christchurch, głównym mieście Wyspy Południowej N. Zelandii wylądowaliśmy 28 grudnia, po ponad 40 godzinach bardzo uciążliwej podróży lotniczej z Pragi czeskiej. Na aklimatyzację do lokalnego czasu przesuniętego wprzód aż o 12 godzin poświęciliśmy tylko dwa dni, kolejne dwa na przystosowanie się do wysokości około 2200 metrów, na której znajdowało się schronisko pod Mt. Cook, do którego dotarliśmy helikopterem. Ponieważ pogoda była wyśmienita, więc w niecałe pięć dni od lądowania na Antypodach, 45 minut po północy 2 stycznia ruszyliśmy w kierunku wymarzonego szczytu. Trzeba powiedzieć, że byliśmy bardzo spięci, bo lodowiec po którym mieliśmy podchodzić oglądany z helikoptera wydawał się być nie do przejścia, tyle było w nim szczelin. No ale poprzedniego dnia na szczycie było trzech guidów (przewodników) z klientami, więc ślady po nich na lodowcu pozostały. Wraz z nami na szczyt ruszyły jeszcze cztery inne zespoły, więc w towarzystwie było raźniej przy nocnym kluczeniu pomiędzy dziesiątkami szczelin. Trzeba powiedzieć, że do góry, pomimo naszego wieku, szło nam się całkiem nieźle i po dokładnie 10 godzinach, po przejściu pasma bardzo kruchych, średnio trudnych skał, stanęliśmy na czymś w rodzaju szczytowego zwornika trzech grani Mt Cook. Z niego jeszcze biegła poziomo, przez około sto metrów, ścieżka w śniegu ostro uciętej grani do podstawy przewyższającego tę grań o kilka metrów wierzchołka, na który lokalna maoryska tradycja zabrania alpinistom wchodzić. Tak iż oficjalnie możemy powiedzieć, że 1 stycznia 2012 roku, o godzinie 22.45 czasu polskiego, zatrzymaliśmy się kilkanaście metrów od najwyższego szczytu nowozelandzkich Alp Południowych o aktualnej wysokości 3754 metry n.p.m. (Dwadzieścia lat temu był on wyższy o 10 metrów, ale w grudniu 1991 spory odcinek grani szczytowej się obsunął aż o dwa kilometry w dół).
Zejście ze szczytu wymagało kilku zjazdów na linie poprzez skalny uskok, czego dokonywaliśmy w piątkę, wraz z parą (ojciec + syn) alpinistów z Los Angeles w Kalifornii. Zabrało nam to sporo czasu, ale niezbyt się spieszyliśmy, wiedząc że do schroniska winniśmy dotrzeć przed zmrokiem. Powrót utrudniał nam rozmiękły po południu śnieg, jeden z Andrzejów nawet zaczął się zapadać przy przeskakiwaniu którejś ze szczelin, ale sam przytomnie się z tej „zapadni” jakoś wygramolił. Tak iż dopiero po 19 godzinach od momentu ich założenia z ulgą zdejmowaliśmy raki przed drzwiami schroniska. (Najszybszy tego dnia zespól „bliźniaków z Brisbane” w Australii był w schronisku już po 12 godzinach tej „wycieczki”.) Ogółem droga na Mt Cook (III w skali alpejskiej trudności), wymaga umiejętności znacznie większych niż te jakie są konieczne do wejścia nie tylko na Elbrus i Mt Blanc, ale nawet i na Matterhorn. Stąd też i bardzo niewiele osób nań rocznie wchodzi – starszy wiekiem przewodnik spotkany w schronisku twierdził, że jest to nie więcej niż 200 osób rocznie, przy czym on sam był na tym szczycie, wraz z klientami, blisko 30 razy.
Trzeba przyznać, że po tym naszym „starczym wyczynie” byliśmy tak zmęczeni, że jeszcze przez blisko 20 godzin po powrocie nic poważniejszego nie potrafiliśmy zjeść, tylko pić herbatę, a potem i piwo. W dodatku Andrzej „z Warszawy” miał na pięcie głęboki na pół centymetra wżer po otarciu przez nowe buty i silnie opuchniętą nogę w kostce. Tak ze przez następny tydzień tylko zwiedzaliśmy cuda turystyczne Wyspy Południowej, zwłaszcza Park Narodowy Fiordlands, gdzie na zakończenie rekonwalescencji dokonaliśmy jeszcze wejścia (w rakach, ale już bez liny) na szczyt Barrier Peak (ok. 2150 m) w okolicach Przełęczy Gertrudy, na granicy zlewisk Morza Tasmana i Oceanu Spokojnego. Gdy zaś po dwóch tygodniach pięknej pogody nastąpił okres ulewnych dreszczów i silnych wiatrów, to przemieściliśmy się aż na sam północny kraniec Południowej Wyspy zwany Farewell Spit. Tam, by wyprostować nogi po ciągłym jeżdżeniu samochodem, przez kilka godzin przekopywaliśmy się przez ruchome piaski tej mierzei, bardzo przypominającej wydmy w okolicach Łeby.
Gdy pogoda się poprawiła, zrobiliśmy jeszcze długą, typu grani słowackich Tatr Zachodnich, wycieczkę w górach Nelson Lakes National Park, wykąpali się w dość zimnym – i niebezpiecznym do w nim pływania – Oceanie w pobliżu miasteczka Kaikoura i zakończyli nasze ponad trzytygodniowe „wakacje na Antypodach” grzejąc się w gorących źródłach Hanmer Springs, już tylko dwieście kilometrów od lotniska w Christchurch.
Ta krótka podróż po Antypodach, na które Polacy bardzo rzadko zaglądają (spotkaliśmy tylko 5 osób z Polski, natomiast aż 6 z Czech) pobudza do kilku refleksji, którymi warto się podzielić. Otóż N.Z. to rzeczywiście jest raj – przede wszystkim dla turystów mających ambicje sportowo-trekingowo-kajakowe. Pobyt w tym raju uprzykrzają tylko muszki-francuszki, po których ukąszeniach swędzące ślady się goją aż przez dwa tygodnie. No i trochę zimnawa woda w niezliczonych jeziorach z krystalicznie czystą wodą na Wyspie Południowej. Jeśli chodzi o ludność tamtejszą, to na podstawie naszych obserwacji w supermarketach (jedyne miejsca gdzie tę ludność można napotkać w większych zespołach) to typowo anglosaski komfort bytowania na Nowej Zelandii najwyraźniej nie sprzyja zdrowiu: ilość osób nad-otyłych we wszystkich kategoriach wieku oraz genderu (płci) jest wręcz imponująca, daleko przekraczająca to co przed 40 laty widziałem w USA (a obecnie obserwuje się w Polsce oraz na Słowacji, przez którą, jadąc z Pragi, wracałem do Zakopanego.) Patrząc nieco szerzej warto zauważyć, że wymarzony przez prosto myślących ludzi „raj”, którego mieszkańcy mają zapewnione wszelkie komforty, to miejsce w którym obywatele z konieczności zamieniają się w wypełnione tłuszczem bąble.
Jeśli zaś chodzi o wytwory lokalnej architektury, to pomimo ich „tymczasowości” reprezentują się one o wiele lepiej niż budowle zapamiętane przeze mnie z czasów mego pobytu w Stanach Zjednoczonych. Zwłaszcza że centrum zbudowanego na wzór amerykański Christchurch („Miasta Chrystusa”) zostało kompletnie zniszczone przez niedawne trzęsienia ziemi. Obecnie wejście do ewakuowanego centrum tego dużego miasta jest zabronione. Na terenach zaś pozamiejskich jest zabroniony wstęp na prawie cały – za wyłączeniem Parków Narodowych – teren Wyspy, szczelnie ogrodzonej za pomocą drutów kolczastych, ciągnących się wzdłuż dróg na przestrzeni setek kilometrów. Tak iż Andrzej Kula, który przywiózł ze sobą z Australii nowy lekki „spadolot” (spadochron do lotów na nim, startując ze stromych wzgórz) nie miał go gdzie wypróbować, gdyż wszystkie wolne od kamieni i krzaków wzgórza okazały się być terenem prywatnym, służącym do wypasu milionów owiec.
Cóż, prywatyzacja ziemi na terenach należących do Zjednoczonego Królestwa osiągnęła wymiar prawie idealny, i to już od czasów „fencing” czyli Grodzeń wspólnych wcześniej, wiejskich pastwisk w Anglii przed 700 laty. Co też czeka i Wolną Polskę, w której nieuniknione (?) procesy prywatyzacyjne zostały sztucznie powstrzymane przez „anty-anglosaską rewoltę komunistyczną” w wieku XX-tym. W tych zapomnianych już czasach z popularnej Gubałówki dawało się zjechać na nartach do Zakopanego atrakcyjnie eksponowanymi na wschód i południe chłopskimi polami – w tym i mej rodziny – polami obecnie leżącymi głównie odłogiem, ale za to szczelnie poprzegradzanymi nowo wyrosłymi „płotami wolności”. No cóż, na postępach w tym „grodzeniu” polega właśnie urok opartej na Dekalogu „chrześcijańskiej etyki”. Ale przynajmniej Nowozelandczykom w jakiś sposób udało się uniknąć plagi bilbordów, które tak skutecznie zaśmiecają krajobraz współczesnej Polski. Za które to „niedopatrzenie w rozwoju kulturowym” należą się im gratulacje.
Marek Głogoczowski – dr filozofii i literat, emerytowany instruktor alpinizmu oraz narciarstwa wysokogórskiego
Więcej zdjęć na https://picasaweb.google.com/108289967272202406942/MtCook Andrzeja Mierzejewskiego
Addendum.
4 stycznia 2012, gdy byliśmy już w wygodnym schronisku New Zealand Alpine Club, położonym w pobliżu turystycznej wioski „Mount Cook” na wysokości ok. 700 metrów n.p.m., odebrałem następujący email, opisujący perypetie jakie miała polska wyprawa na Mt Cook trzydzieści jeden lat wcześniej:
Witam,
Lata temu bylem pod Mt Cook z grupa najlepszych wowczas na swiecie
(Jurek Kukuczka, Krzysiek Wielicki, Rysiek Pawlowski, Rysiek Warecki,
Janusz Mikolajczyk i jeszcze chyba dwie osoby, m.in. Kuba Trzeszewski
z Kroniki Filmowej). Ja bylem lekarzem tej grupy.
Oboz mielismy szereg kilometrow od schroniska., ale czesto tam
zachodzilismy popatrzec na sciene Mt Cook przez to duze okno z kratka
w ksztalcie krzyza.
Potezna wichura zwiala wtedy dach ze schroniska.
Jurek Kukuczka mial niewielkie stluczenie kaminiami z lawiny,
musielismy Go przywiezc helicopterem do Timaru. Wtedy wlasnie
znalezlismy zwolki w lodowcu Japopnczyka, ktory zginal wiele lat
wczesniej.
Podczas tej poteznej wichury/huraganu Rysiek Pawloski biwakowal w
scianie. Wyslany helikopter w poszukiwanie Ich zwlok zobaczyl dwie
zmarzniete figurki, a oni tylko zamachali – dajcie nam spokoj i poszli
dalej w gore na Mt. Cook.
Wszystko to dzialo sie w poczatku 1981 roku.
Potem bylismy kilka dni w skalach Darranu, Milford, etc.
Milo wspominac. Gratuluje zdiobycia Mt. Cook.
Marek Rudnicki, MD
chicago