Elbrus 5642 m – 21/22 lipca 2011

Elbrus 5642 m – 21/22 lipca 2011

Jeszcze w kwietniu br., mój dobry znajomy, Roman Kuźniar, profesor Uniwersytetu Warszawskiego  z którym 12 lat temu przeszedłem b. trudną (IV) Zmuttgratt na Matterhornie (4478 m) w Alpach Szwajcarskich, prosił mnie o zorganizowanie małego wyjazdu w Kaukaz na Elbrus, na którym byłem 6 lat wcześniej. Z nami miał jechać Jacek Kranz, dobiegający do emerytury (65 lat) leśnik z Ustrzyk Górnych, którego poznałem jeszcze w ubiegłym wieku z okazji narciarskich biegów o Puchar Połonin. W agencji „Aeroflotu” w Warszawie udało się zakupić bilety na samolot z Moskwy do Nalczyka, stolicy rosyjskiej autonomicznej republiki Kabardyno-Bałkarii, na której terenie znajduje się masyw Elbrusa. Jednak dopiero 17 czerwca, dokładnie w me 69 urodziny się dowiedziałem, od spotkanego po Słowackiej stronie Tatr tamtejszego przewodnika, że cały rejon doliny Bakszanu (tak zwane Prielbrusie) jest już od kwietnia zamknięty dla jakiegokolwiek ruchu turystycznego, jako że w lutym miały tam miejsce jakieś etniczne zamieszki, podkładanie bomb pod hotele, zastrzelono trzech turystów, a nawet i uszkodzono kolejkę linową, wywożąca narciarzy oraz turystów na wysokość 3500 m, na skraj lodowca spływającego od południa z dwuwierzchołkowego szczytu tej najwyższej w Europie (5642 m) góry.

Ponieważ bilety lotnicze, oraz kolejowe do Moskwy, mieliśmy już zakupione, więc zacząłem szukać po Internecie – a potem i przez telefon – jak by spełnić marzenie mych kolegów, którzy pomimo ich zaawansowanego wieku są wciąż bardzo sprawni fizycznie – Romek regularnie bierze udział w warszawskich maratonach.  No i znalazłem agencję „Elbrus Travel Service”, mieszczącą się w niedostępnym obecnie dla turystów Terskole pod Elbrusem.  Za dokładnie 862 euro agencja ta zapewniła naszej trójce i nocleg w hotelu Inturist w Piatigorsku po przylocie w Kaukaz i niezbędne zezwolenie na tę eskapadę, i transport UAZ-em w rejon Elbrusa od prawie zupełnie dzikiej strony północnej, wciąż dostępnej dla turystów, poprzez wyryte buldożerem na zboczach gór, rozmyte deszczem drogi i lodowcowe potoki.

Jak organizacja wyprawy przez Internet poszła nam gładko, tak realizacja lotu Moskawa-Nalczyk okazała się trudniejsza, prywatna linia lotnicza „RusLine” okazała się być mało odpowiedzialna, na supernowoczesnym lotniku Domodiedowo, czekaliśmy na ciągle przesuwany odlot ponad 20 godzin, nocując w odległym o 20 km od lotniska hotelu, umieszczonym w dawnym zakładzie dla psychicznie chorych, w którym podobno się leczył sam Włodzimierz Wysocki.  Kosztując zaś, podpuszczeni kuponami po 35 zl na wyżywienie otrzymanymi od RusLine, potrawy na tym wytwornym lotnisku, za zwykły stek z frytkami w lokalnym self-serwisie przyszło nam zapłacić aż po 81.50 zł (ok. 20 euro), co dla żyjącego w sposób światowy doradcy Prezydenta RP było cokolwiek dużo. Ale Moskwa dzisiaj to „I-szy Świat +” ( „+” za ten stek za 20 euro w self serwisie), zaś na bardzo rozebranych, w upalny lipcowy dzień dziewczynach przewijających się przez to super-lotnisko warto było wzrok zahaczyć, co w jakiś sposób uprzyjemniało nam długie godziny oczekiwania na lot w Kaukaz.

Po noclegu w sympatycznym Piatigorsku – gdzie nad zadbanym miejskim parkiem góruje oczywiście posąg Włodzimierza Lenina – o 5 rano ruszyliśmy nowobudowaną autostradą przez uzdrowisko Kisłowodsk (po polsku Szczawa) na południe, by po przebiciu się przez aż trzy bezludne i bezdrzewne masywy górskie dotrzeć do bazy pod Elbrusem na wysokości około 2550 metrów. Jeszcze tego samego dnia, by się aklimatyzować, ruszyliśmy w górę. I na poziomie około 2850 m, na płaśni zwanej „giermanski aeroport” (na której ponoć w 1942/43 roku lądowały hitlerowskie samoloty) mieliśmy pierwszą górska przygodę w postaci iście tropikalnej ulewy – tak iż na miejsce bezludnego obozowiska na wysokości 3100 metrów niektórzy z nas dotarli kompletnie przemoczeni. Po południu słońce jednak znowu się pojawiło, a zatem już „na sucho” spaliśmy w namiocie. I następnego dnia, w doskonałej pogodzie, z naszymi ciężkim plecakami dotarliśmy do bazy wysuniętej, na wysokości około 3750 metrów. (Patrz zdjęcie poniżej)

Ku naszemu zdumieniu, ta baza wysunięta, usytuowana wśród skał wulkanicznych na skraju lodowca, okazała się być bardzo zaludniona, w okresie kiedy myśmy tam byli, mieszało w niej – w namiotach oraz w prowizorycznym blaszanym schronie – co najmniej sto osób. Przy czym bardzo istotna różnica w porównaniu z obozowiskiem „Prijut 11” na podobnej wysokości po południowej stronie Elbrusa: w bazie „północnej” jest bardzo czysto, miejscowi przewodnicy wyraźnie dbają, aby nikt nie zostawiał swych śmieci. Przez następne dwa dni, wszystko szło zgodnie z planem, 19 lipca podeszliśmy do wysokości 4600 metrów na wycieczkę aklimatyzacyjną do tak zwanych Skał Lentza gdzie, jak to dokładnie wyliczyli moi młodsi koledzy, doszedłem tylko w 20 minut po nich. A po dniu odpoczynku atak szczytowy, którego rozpoczęcie zaplanowaliśmy na godzinę 2 rano.

Ja tej nocy jakoś nie mogłem w ogóle spać, dusił mnie kaszel wskutek lekkiego zapalenia gardła, jakiego się nabawiłem przez samym wyjazdem pijąc zbyt zimne piwo w barze „Piano” w Zakopanem. A o godzinie 1-szej, dokładnie wraz z naszą pobudką, rozpoczął lać deszcz, tak iż wychodząc z namiotu, by w chiży (chacie) spasatielnej służby zrobić sobie śniadanie, widzieliśmy jak w tym deszczu ruszają w górę zespoły z przewodnikami, które wstały już o północy. Przez godzinę jedliśmy i przygotowywali się do wyjścia, ale deszcz nie ustawał i widząc to zacząłem nalegać na kolegów abyśmy dzisiaj ‘odpuścili” wyjście, mamy jeszcze jeden dzień w rezerwie, może pogoda będzie lepsza – zwłaszcza, że ani ja ani Romek nie mieliśmy nieprzemakalnych kurtek, zaś podchodzenie, w plastykowym „kondonie” za 5 zł, to nie jest sposób na rozpoczynanie naprawdę wymagającego wyjścia o przewyższeniu blisko 1900 metrów.

Koledzy jednak się uparli, jak inni poszli, to i oni pójdą, a zamoknięta kurtka wyschnie, jak nocny deszcz przejdzie i wstanie słońce. No i oni na Elbrusie jeszcze nie byli, zaś dla mnie to miało być już drugie wejście na tę „bałuchę”. W rezultacie, po zdjęciu raków ja poszedłem znowu spać a oni, w pośpiechu nie wziąwszy ode mnie ani kompasu ani wysokościomierza, pobiegli za zespołami które wyszły wcześniej, dogoniwszy je gdzieś na wysokości Skał Lenza. Deszcz trwał aż do godziny 3 nad ranem, a gdy ustał to i ja się z namiotu po raz wtóry wygrzebałem, by próbować podejść gdzieś na wysokość 4800 metrów, by obejrzeć wrak rozbitego tam przed kilku laty helikoptera. Doszedłem jednak tylko do pierwszych skałek na wysokości 4300 metrów gdy zaczęło świtać i wtedy odkryłem, że zapomniałem wziąć ze sobą lodowcowych okularów. Miałem zatem czas by sobie dłużej posiedzieć i pooglądać wyłaniająca się z mroku imponującą panoramą zupełnie bezludnego i bezleśnego górzystego kraju u moich stóp, w tym i ogromnego „zamarznietego jeziora” na wschód od Ebrusa. Jakaż ta Rosja jest ogromna i nie zamieszkana, w nocy z północnych  zboczy Elbrusa dostrzegłem tylko jedno światełko w odległości kilkudziesięciu kilometrów!

Wiedząc że „chłopcy” idą wraz z wraz z grupami, które prowadzą wyposażeni w GPS-y przewodnicy, nie martwiłem się, gdy już koło 11 rano Elbrus znowu zasłoniły chmury. Gdy jednak o godzinie 7 wieczór wrócił ostatni zespół (70-letni maleńki Japończyk z przewodnikiem) to nastąpiła konsternacja, oznaczało to, że moi „chłopcy” zostali na Górze. Od jednego z przewodników dowiedziałem się, że pod samym szczytem z nimi rozmawiał i że odradzał im wejście we mgle na wymarzoną przez nich, zupełnie płaską w partii szczytowej, „bałuchę”. Przez telefon satelitarny powiadomiliśmy spasatielną służbę i by to spasatienie przyspieszyć, podałem, że jednym z zaginionych Polaków jest doradca presidienta Polszy. Koło godziny 11 w nocy chmury zasłaniające Elbrus znikły, niektórzy przewodnicy w bazie zaczęli widzieć dwa światełka migocące pod szczytem. Motywowana tą (niepewną według mnie) wiadomością ruszyła w górę ochotnicza grupa złożona z trzech przewodników oraz dwóch młodych alpinistów z Kisłowodska, z którymi zaprzyjaźniliśmy się wcześniej, jako ze ich namiot stal zaraz obok naszego. Ja, pełen złych przeczuć poszedłem spać, bo w moim wieku przy takiej akcji bym tylko zawadzał.Rankiem 22 lipca była wspaniała pogoda, którą mielibyśmy na podejściu na „Górę Europy”, gdyby koledzy mnie starszego i doświadczonego, posłuchali (ja sam zamierzałem wejść tylko na bliżej leżący  bazy wierzchołek wschodni, o 21 metrów niższy od zachodniego). Woda w lodowcowych  jeziorkach koło bazy solidnie zamarzła co oznaczało, że w rejonie wierzchołka Elbrusa musiało w nocy być dobrze poniżej -20o C. Od lokalnych, wyposażonych w telefon satelitarny przewodników dowiedziałem się, że helikopter ratunkowy przyleci z Nalczyka dopiero o godzinie 9 (w Alpach akcje ratunkowe zaczynają się już z bladym świtem). Helikopter rzeczywiście przyleciał, pokrążył nad Elbrusem i odleciał. Dopiero gdzieś w godzinę później przyleciał znowu, by zabrać do szpitala mych kolegów, którzy rano, jak się okazało, zeszli z miejsca swego biwaku aż na w miarę płaski fragment lodowca już całkiem blisko bazy wysuniętej. Bardzo pomocni w tym zejściu okazali się, spotkani przez nich na wysokości około 5000 metrów młodzi alpiniści z Kisłowodska, Jewgwni Akilow oraz Jurij Abaken. Dopiero w dwa dni później, gdy spotkałem się mymi kolegami w Żeleznowodsku dowiedziałem się, że nie mogąc odnaleźć we mgle i wichurze swych śladów podejścia, spędzili oni noc na szczycie, w wykopanej przez nich czekanem jamce śnieżnej: płachtę NRC porwał im wiatr, uratowało ich od przemarznięcia znalezione w śniegu nakrycie ochronne przed deszczem zerwane z jakiegoś plecaka, Roman poprzymrażał po dwa palce u rak, bo szedł w przemokniętych, pięcioplaczastych rękawiczkach, i tak dalej. Była to prawdziwa walka o przeżycie, noc w trakcie której mobilizowali się by nie zasnąć, bo to byłby dla nich koniec. (Bliższe dane na temat ich biwaku tutaj. Informacje rozsiewane przez zarówno rosyjskie jak i polskie media na nasz temat były bardzo niedokładne.)

No i zakończenie tej historii 21/22 lipca na Kaukazie, po polsku zwane happyendem.

W szpitalu w Piatigorsku Romek poznał rosyjskiego biznesmena polskiego pochodzenia, Stanisława Komckiego, prezesa Federacji Sportów Balonowych Kraju Stawropolskiego, a jednocześnie i działacza regionalnej organizacji polonijnej. Przebywał on tam lecząc lekkie urazy jakie miał po wypadku samochodowym. Ten młody  (w porównaniu z naszą trójką) biznesmen, wychodząc ze szpitala następnego dnia zaprosił całą naszą ekipę do siebie, tak że jak ja się przedarłem, japońskim tym razem dżipem 24 lipca rano z powrotem przez rozmiękle po deszczach górskie drogi do cywilizacji, to wylądowałem już nie w post-socjalitycznym hotelu Inturist w Piatigorsku, ale w mieszkaniu prywatnym Stanisława Komockiego  w Żelieznowodsku. Było ono zakamuflowane w zwykłym, odrapanym post-socjalistycznym bloku tego znanego uzdrowiska, w którym przed blisko wiekiem leczyła się zarówno żona jak i siostra W.I. Lenina. Dopiero gdy się przekroczyło próg mieszkania p. Stanisława, to wchodziło się baśniowy świat rosyjskich nowobogackich, z ogromną ilością luster, lastriko, mebli na wysoki połysk i plazmowymi ekranem TV o szerokości polowy ściany jednego z chyba więcej niż pięciu pokoi. Dzięki swoim znajomościom w sferach „lotów powietrznych” pan Stanisław szybko przebukował nasze bilety powrotne z nierzetelnej linii „RosLine” z Nalczyka na jakieś solidne połączenie z luksusowo urządzonego aeroportu Mineralnyje Wody do Moskwy. Tutaj mymi poszkodowanymi kolegami zaopiekowała się polska ambasada, organizując im wieczorny przelot do kraju. Ja zaś miałem jeszcze prawie cały dzień wolny, by się szwędać się po Moskwie, która obecnie prezentuje się wcale, wcale okazale, jak przystało na najbogatsze miasto EuroAzji a bodajże i całego świata. Muszę przyznać, że w przeciwieństwie do miast północnoamerykańskich pełne parków centrum Moskwy wciąż nadaje się do w nim życia.

Następnego dnia rano byłem w białoruskim Brześciu, którego śródmieście w ostatnich latach bardzo estetycznie odrestaurowano, nie dopuszczając do inwazji debilnych reklam, które są plagą ładnych dawniej miast Polski. A i ceny posiłków w brzeskich restauracyjkach są już na kieszeń polskiego emeryta „wychudzoną” w Moskwie. Gdy wczesnym popołudniem zawitałem do Terespola po drugiej stronie Buga, czekały mnie dwie niespodzianki, jedna przyjemna, druga mniej. Otóż odrapany „III-światowy” dworzec kolejowy w Terespolu nareszcie zaczęto remontować, jednak mój optymizm na temat procesu naprawczego PKP szybko został zgaszony, gdy odkryłem, że w ramach „regionalizacji” kolei zlikwidowano, funkcjonujące jeszcze przed rokiem, bezpośrednie połączenia Terespola z Warszawą. Jakąś kombinacją „kolei regionalnych” przez Dęblin i Radom udało mi się jednak, koło 10 wieczór, czyli w 22 godziny po wyjeździe z Moskwy, dotrzeć do Krakowa.

Geopolityczny morał naszej mini-wyprawy

To tyle reportażu z prawie dwutygodniowego wyjazdu w Kaukaz, który z konieczności został zmodyfikowany przez terrorystyczne wydarzenia pod Elbrusem tej zimy oraz wiosny. Dlaczego jednak najbardziej popularna turystycznie część północnego Kaukazu wciąż pozostaje zamknięta? W Żelaznych Wodach słyszałem, że to rząd Rosji, odcinając możliwości zarobkowania przy obsłudze turystów prostym Kabardyńcom, chce w ten sposób zmusić ten, ponoć krnąbrny, kaukaski naród do posłuszeństwa wobec dyktatu moskiewskiej oligarchii. Jest to iście „amerykańska” metoda wymuszania konsensusu, stosowana obecnie na gigantyczną skalę przez NATO w Libii.

W mieszkaniu p. Stanislawa w Żelaznowodsku na gigantycznym ekranie TV widziałem migawki z „podwójnego zamachu” w Oslo, który też miał miejsce w byłe, nie uczczone przez mnie na Elbrusie, święto narodowe PRL 22 lipca*. Już wtedy wydal mi się sztucznym pożar po wybuchu samochodu pułapki, który się ujawnił nie na poziomie ulicy, ale aż na szóstym piętrze pobliskiego budynku. Nie znając wtedy jeszcze żadnych szczegółów cały ten zamach wydał mi się jakąś inscenizacją. Po powrocie do Zakopanego zacząłem czytać teksty – w tym i mego przyjaciela Izraela Szamira – wskazujące że „terrorysta z Oslo” bardzo wyraźnie napisał swój, antyislamski i antykomunistyczny, „Manifest krzyżowca USraela” pod dyktando neokonserwatywnych „think tanks” z Waszyngtonu. Są to plany marzących o totalnym panowaniu nad Ziemią  korporacyjnych elit, którym wyraźnie ością stoi w gardle „antyizraelski” rząd Norwegii, kraju którego zasobami ropy naftowej bardzo by się chciały podzielić, tak jak w przypadku Libii, światowe koncerny.

 

(*Zamach w Norwegii, 22 lipca 2011, miał miejsce dokładnie w 65 rocznicę zbombardowania przez syjonistyczną organizację Irgun  hotelu King David w Jerozolimie w 1946 roku. Wtedy też zginęło prawie sto osób różnych narodowości.)

 

dr Marek Głogoczowski

Literat, filozof (emeritus)

instruktor alpinizmu i narciarstwa wysokogórskiego

Na zdjęciach poniżej.Jacek Kranz (Z lewej) i Romek Kuźniar na podejściu pod Elbrus…

… oraz w parku w Żeleznowodsku, po szczęśliwym zeń zejściu:

A tak wyglądało samo centrum białoruskiego Brześcia, gdy wracałem z naszej, niezbyt udanej na Elbrus wyprawy.

This entry was posted in Alpinizm, POLSKIE TEKSTY. Bookmark the permalink.

Comments are closed.