Ponad pół wieku wspomnień instruktora ski-alpinizmu

 

 

Marek Głogoczowski – ponad pół wieku wspomnień instruktora narciarstwa wysokogórskiego

Mini-pamiętnik spisany na zlecenie redakcji „Taternika”

Tak, narciarstwo wysokogórskie to była – i nadal jest – jedna z największych pasji mojego „pozanaukowego” życia. Realizację tej pasji ułatwił mi fakt, że przez kilkanaście lat, w okresie gdy byłem fizycznie najbardziej sprawny, mieszkałem w Genewie w Szwajcarii, gdzie miałem możność przejść na nartach prawie całe Alpy w latach 1970-1980. Czyli w okresie, gdy w Polsce Ludowej narciarstwo wysokogórskie było jeszcze w powijakach. Ale zacznijmy od początku.

Otóż w kwietniu 1959 roku, a więc w wieku lat 17 gdy na zwykłych nartach zjazdowych, jako urodzony zakopianin znalazłem się po raz x-ty na Kasprowym, spotkałem tam mego pierwszego instruktora skałkowego, a jednocześnie i nauczyciela matematyki w moim Liceum Nowodworskiego w Krakowie, Wojtka Komusińskiego. Do niego dołączyli dwaj jego znajomi, moi późniejsi wykładowcy na kursie pomocnika instruktora narciarskiego, Marek Tarnowski i Zdzisław Adamik. Zaproponowali oni nam wspólną wycieczkę na fokach na Krzyżne. Chętnie się zgodziłem uczestniczyć, bo o chodzeniu na fokach – bardzo rozpowszechnionym w okresie przedwojennym w Tatrach – słyszałem wiele.  Tak więc zamiast rutynowego już wtedy dla mnie 17-latka, ślizgania się po zboczach Kasprowego, ruszyliśmy w kierunku Doliny Pańszczycy i Krzyżnego. Problem tkwił w tym, że na naszą czwórkę mieliśmy tylko 2 pary fok, po jednej foce na osobę, co było niejakim utrudnieniem. Nie mówiąc już, że o podnoszeniu pięty na ówczesnym „Kadrowym” sprzęcie (była taka marka wiązań bezpiecznikowych, produkowanych w Bielsku) nie mogło być mowy. Ale się dało podchodzić, choć nie doszliśmy do końca, moi starsi koledzy, znani później nie tylko w Polsce ale i we Francji instruktorzy narciarscy, stwierdzili że jest lawiniasto i gdzieś ze sto metrów od Krzyżnego zaczęliśmy zjeżdżać.

Potem chodziłem oczywiście, z nartami głównie na ramieniu, na rozmaite tatrzańskie i beskidzkie wycieczki, ale dopiero w 11 lat później kupiłem me pierwsze foki. Było to już po drugiej stronie globu, na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley, gdzie przebywałem jako graduate student geofizyki. O wiązaniach podnoszonych jeszcze wtedy nie myślałem, w górach Sierra Newada używając wciąż mych zjazdowych „Rysów” z „Kadrami” jeszcze z Polski. Zapamiętałem szczególnie jedną z tych wycieczek. Otóż w San Francisco mieszkał emigrant z PRL-u, Jan Mostowski, który ze Staszkiem Bielem dziesięć lat wcześniej dokonał pierwszego przejścia północnej ściany Eigeru, a w dwa lata później, wycofując się z diretissimy tegoż Eigeru, bez większego szwanku zaliczył lot aż 500 metrowy lądując w śnieżnej zaspie. I Jan – poważny podówczas inżynier w koncernie stalowniczym Bechtel – zaproponował mi zimowe wejście na Matterhorn. Też jak ten w Alpach czterotysięcznik, tyle że położony w Sierra Nevada w środkowej Kalifornii, z możliwością wejścia nań, od południowo zachodniej strony, po prostu na nartach.

Była to z konieczności dwudniowa wycieczka, spaliśmy w namiocie na śniegu, na skraju sekwojowych lasów, gdzieś na wysokości 3 tysięcy metrów. Grzejąc obiad w namiocie na butanowej maszynce Jan mi z dumą opowiedział, że jest tak w tym gotowaniu sprawny, że nigdy mu się nie zdarzyło coś rozlać w namiocie. No i oczywiście w kilka minut później zrobił nieostrożny ruch i niedogotowany makaron mieliśmy na podłodze namiotu, a woda z niego podtapiała nam śpiwory. Ale na Matterhorn weszliśmy i zeń, w dość mokrym śniegu (w Sierra Nevada puchu nie ma) zjechaliśmy.

Jesienią 1972 roku powróciłem do Europy,  ale w związku z mym „umaczaniem” w 1969 roku w proces „taterników”, przerzucających paryskie „Kultury” do Polski, nie miałem po co wracać do PRL-u. Zatrzymałem się więc w Genewie, korzystając z uprzejmości hołubiącej polskich artystów rodziny państwa Skibińskich (wtedy już pisywałem w paryskiej „Kulturze” antyamerykańskie artykuły w rodzaju „Wolność na autostradzie”). W Genewie mieszkała też siostra Maćka Kozłowskiego, mego kolegi z Tatr i z gór Norwegii – a także i z przerzutów do Polski paryskich „Kultur”. Dzięki jej  kontaktom w Club Alpin Academique de Genève (CAAG) zacząłem z miejscowymi „akademickimi” alpinistami chodzić zimą na prawie na cotygodniowe  ski-turowe wycieczki. W pierwszym sezonie wciąż na mych „Rysach” z Polski z „Kadrami” uniemożliwiającymi podnoszenie pięty: w Szwajcarii w tym czasie prawie wszyscy mieli już krótkie, turowe drewniane „Fischery” wyposażone w lekkie, podnoszone linkowo-druciane wiązania „Silvretty”.

Z tego wczesnego okresu pobytu w Genewie dobrze zapamiętałem 4-dniową wycieczkę w Alpy Berneńskie. We czwórkę, z braćmi Archinard i Niemcem o polsko brzmiącym nazwisku Schmilinsky, wyjechaliśmy już dość późno samochodem w górę doliny Valais, aż do Morel poza miastem Brig, skąd mieliśmy się przedostać na największy w Alpach, prawie 40 kilometrowej długości lodowiec Aletsch. Już w samochodzie, oglądając mapę proponowanej wycieczki zauważyłem, że tym lodowcem mamy podchodzić ze dwadzieścia kilometrów, ale moi koledzy, przedstawiający się jako doświadczeni alpiniści zapewniali, iż to dla nich „pestka”. W rezultacie naszego zadufania w siebie, na grań gór ograniczających od południa ten wielki  lodowiec, wyjechaliśmy kolejką dopiero około godziny 3 po południu, potem się okazało, że przedostanie się na lodowiec Aletsch nie jest bynajmniej proste, trzeba było się cofać w kierunku czoła lodowca, tak że dopiero koło piątej po południu stanęliśmy na „płaskim”. Schronisko „Concordia Hütte” było od nas w odległości porównywalnej z tą między Zakopanem a Nowym Targiem i dobrze ponad tysiąc metrów wyżej. Około 8-mej wieczór zapadł zmrok, tak że powiązaliśmy się liną by się nie pogubić nawzajem na lodowcu. I tak przy świetle gwiazd dreptaliśmy godzinami, ja wciąż miałem wiązania bez możliwości podnoszenia pięty.

Do schroniska „Concordia” dotarliśmy już dobrze po północy, ja miałem lekko przymrożony nos i pięty elegancko obtarte. Moi koledzy byli w podobnym stanie. Jednak po południu tego dnia udało nam się pozbierać i przenieść do Finsterraarhornhütte, skąd następnego dnia weszliśmy, wspinając się pod koniec, na Finsteraarhorn (4274 m). Ta bolesna (dla mych pięt i nosa) wyprawa scementowała naszą mini-grupę, ze starszym ode mnie o 6 lat Gabrielem Archinard, profesorem matematyki na Uniwersytecie w Genewie, jeszcze w 20 lat później robiliśmy najtrudniejsze drogi w Chamonix, m.in. Directe Americaine na Petit Dru (do „zaklinowanego bloku”).

W sumie, w ciągu tych kilkunastu lat kiedy to mieszkałem w Genewie, wszedłem na prawie wszystkie dostępne na nartach czterotysięczniki Alp, a przez jedną, dwuletnią kadencję byłem nawet prezesem CAAG – co raz po powrocie do Polski w 1982 roku doprowadziło do śmiesznej sytuacji w Ministerstwie Sportu w Warszawie. Otóż w 1986 roku załatwiałem w nim paszporty służbowe na wyjazd w Alpy 15 osobowej grupy ski-alpinistów z KW Kraków i KW Warszawa. Mój następca na fotelu Prezesa CAAG, Etienne Archinard, w oficjalnym dla nas zaproszeniu do Szwajcarii napisał nieopatrznie, że wymianę grup ski-alpinistcznych między CAAG i KW organizuje były prezes CAAG M. Glogoczowski. No i jak mi to opowiadała całkiem przystojna pracownica Sekretariatu tegoż Ministerstwa, wybuchła w nim panika, że jestem jakiś zainstalowany w Polsce Ludowej agent szwajcarski!

Fakt, po powrocie do Polski starałem się jak mogłem „rozruszać” środowisko przyszłych „turowców”, zwłaszcza w KW Warszawa i KW Kraków. Prowadziłem – znowu chyba jako pierwszy w Polsce – w drugiej połowie lat 1980-tych kilka kilkunastoosobowych grup, z Francji (2x), z Włoch oraz Szwajcarii (2x) na nartach przez przez granie i przełęcze Tatr Polskich. A i my (KW K-ów i KW W-wa) wyjeżdżaliśmy w zamian, praktycznie co roku, w Alpy Nadmorskie, w Berninę, w Masyw Adamello i tak dalej. Bardzo nam pomagały w organizacji tych wyjazdów i CAAG i CAF Nicea i Ski Club Torino. Ten ostatni organizował coroczne, międzynarodowe rally „Trofeo Marsaglia”, z których jedną edycję, w roku 1992, zorganizowaliśmy wspólnie, KW W-wa z SCT, na Hali Chochołowskiej.

Nie wszystko co jest piękne, kończy się pięknie. W Alpach w lawinach zginęło kilku moich młodszych kolegów. Pierwszym z nich był w połowie lat 1970 student architektury Olek Borecki, który wraz z rodziną w 1968 roku był zmuszony emigrować do Szwajcarii. Następnie, już w 1992 zginął świetny partner mych wspinaczek w Alpach Jean-Pierre Wuthrick – mieszkał on już wtedy w Paryżu i chciał koniecznie wykorzystać tygodniowe szkolne wakacje zimowe, by ”coś zrobić”. Jednak w dzień w który dojeżdżali, w gigantycznym korku z Paryża w Alpy, spadło aż 80 cm śniegu i  bojąc się lawin,  z kolegą z Genewy nie dołączyliśmy do ich grupy. Niedługo potem w 1994 roku w Alpach Włoskich zginął młody Czech Janko Zapletal ze Szpindlerowego Młyna, z którym startując w parze na „Trofeo Marsaglia” cztery lata wcześniej zająłem niezłe siódme miejsce. I to nie tylko oni tak poginęli. Ja sam z lawinami miałem kilka przygód, na szczęście żadna mnie nie porwała, a z czasem tak dobrze zacząłem „wyczuwać” warunki, że kiedyś w Arolla w Valais, jako instruktor na szkolnych zimowych wakacjach miasta Genewy, po świeżym opadzie z całą szkoloną przeze mnie grupą nadjechałem na skraj lokalnej moreny bocznej. A po krótkim wykładzie o lawinach tupnąłem nartą po stronie zawietrznej tej moreny – i całe jej zbocze wyjechało, ku przerażeniu młodych. A następnie spokojnie zjechaliśmy po jej stoku oczyszczonym przez lawinę.

Zimą 1977 prowadziłem wycieczkę narciarską Uniwersytetu Genewskiego złożoną z „tramwaju” około 30 osób. Spadło blisko 50 cm śniegu i wybraliśmy się bezpieczną trasę na Tête de Bossetan w Prealpach. Osobą zamykającą pochód miała być Baśka Kozłowska ale widząc, że są doskonałe warunki śniegu ‘poudreuse’ zrejterowała i pojechała z lokalnymi asami alpinizmu do Chamonix. Ponieważ na naszej trasie była mgła, więc w zjeździe ze szczytu z dużą grupą, poprosiłem dwie dobrze jeżdżące na nartach koleżanki z CAAG, by jechały jako pierwsze, ale by nie robiły żadnych skrótów, trzymając się ściśle trasy podejścia – ja musiałem zostać z ostatnimi zjeżdżającymi. No i oczywiście prowadzące nasz „tramwaj” koleżanki skróciły sobie zjazd. A gdy podjechałem z resztą wycieczki do załomu grzbietu, za którym zaczynał się bardzo stromy skrót, to bałem się spojrzeć w dół, oczekując że zobaczę ślad lawiny i w dole postacie próbujące się z niej wygrzebać. Nic jednak się nie stało.

Jednak gdy po południu powróciliśmy do Genewy, to radio i telewizja już huczały, że w Chamonix zeszła wielka lawina, porwała i zmaltretowała kilka osób, jedna z nich zginęła, Baśka K. się z niej uratowała, uciekając w bok w las. Ta ogromna lawina dotarła aż na parking przy dolnej stacji kolejki linowej na Aiguile du Midi. Była to niedziela, po jakichś zawodach i na miejscu była ekipa TV France 1. Gdy jako pierwsza z uratowanych zjechała na dół moja koleżanka, która „zbiegła” z wycieczki na Tête de Bossetan, to dziennikarze na nią naskoczyli, że poszkodowani w lawinie byli „nieprzytomni” (inconscients) zjeżdżać, stromym żlebem poza trasą, w tak niebezpiecznych warunkach. Na to Baśka odpowiedziała prawdziwie po szwoleżersku „Nous ne sommes pas inconscients, nous sommes alpinists!”. Ta fraza poszła na całą Francję. Nawet gdy po kilku miesiącach przyjechał z Paryża kolega z pracy J.P. Wuthricka, i gdy przedstawiono mu Barbarę, to się zachwycił „nous ne sommes pas inconscients, nous sommes alpinists!”. Jak już pisałem, J.-P. Wuthrick zginął w lawinie w 1992 roku, a Barbara Kozłowska kilka lat wcześniej, w 1985 roku w Karakorum, na wyprawie na Gascherbrum z Wandą Rutkiewicz i Stefem Schefterem z Genewy.

Mam i ja trwałe, post-narciarskie kontuzje. Otóż zimą 1974/75 miałem sporo wolnego czasu, bo jako „obcokrajowcowi” formalnie zabroniono mi pracować na Politechnice Lozańskiej – a Politechnika wciąż mi płaciła me pół etatu. Wtedy to – biegając po górach z chwilowo nie pracującą żoną J. -P. Wuthricka, który zaczął wtedy pracować w genewskim CERN-ie – nabawiłem się nie tylko nie odwzajemnionej miłości do mej partnerki w górach, ale i zniekształcenia stopy o nazwie hallux. Stało się to wskutek intensywnego używania zbyt wąskich, pierwszych mych plastikowych butów „Kastinger”. Miłość z czasem przeszła, ale hallux pozostał i nawet trochę urósł. Przypomina mi on co rano, że miał rację Jean Baptiste de Lamarck twierdząc, że od zwyczaju trykania czołem, u baranów i capów pojawiły się rogi.

4 kwietnia 1978 roku niewiele by brakowało, a autor tych słów (i jego czytelnicy) mieli by już na zawsze święty spokój. Wtedy to całą ekipą CAAG wybraliśmy się na Mt Vélan (3734 m) w okolicy przełęczy św. Bernarda. Ja z Madelaine Belli zamierzaliśmy wejść na tę górę stromą, w zimie zasypaną prawie całkowicie śniegiem, północną ścianą, z nartami na plecach. Wzięliśmy ze sobą pełne lodowe wyposażenie, w tym dwie liny, by w razie gdyby któreś z nas, w zjeździe na nartach ze szczytu, wpadło do jakiejś z licznych na lodowcu Vélan szczelin, drugie mogłoby mu pomóc się wydostać. Ale po wyjściu z samochodów w Bourg St. Pierre się okazało, że w całej kilkunastoosobowej grupie, która miała iść łatwą okrężną drogą na szczyt, nikt nie ma liny. Uprosili nas i jedną z naszych lin pożyczyliśmy im. Na szczycie Vélan byliśmy z Madelaine koło 2 po południu, grupa podchodząca łatwą drogą zjechała zeń dwie godziny wcześniej. Zjeżdżaliśmy zatem ostrożnie, nie związani liną po ich śladach, bo na lodowcu zaczynało się robić gorąco i śnieg mięknął.

W pewnym momencie pode mną otwarła się zapadnia, podobna do tych w jakie ludzie prehistoryczni łapali mamuty. Zdążyłem odruchowo wyrzucić ręce w bok, by nie spaść z „korka” śnieżnego o rozmiarach ok. 3×3 metry lecącego w dół. Śnieg z którym leciałem zaklinował się w szczelinie około 15 metrów niżej, mnie nic się nie stało, choć w locie ‘musnąłem’ głową o lodową ścianę, bo moja czapka wkleiła się w lód kilka metrów wyżej. Z góry doszedł mnie głos partnerki „co jest z tobą?” Miałem chwilową utratę pamięci, zapytałem się jej „Jak masz na imię?”. Zrozumiała, że jest ze mną źle, ale nie miała ze sobą liny, by mi ją rzucić i pomóc wyjść z tego lodowego sarkofagu. Zawołała do mnie, że jedzie po pomoc. A ja patrząc w górę, na małe światełko otworu, pomyślałem sobie: miesiąc wcześniej zmarł mój ojciec, teraz przyszła kolej na mnie. Ubrałem się jednak dokładnie, założyłem nawet uprząż, a mając śruby lodowe zacząłem się wspinać. Po kilku metrach komora do której wpadłem zaczęła się zwężać, trawersując nieco w bok mogłem się już szybciej się poruszać zapieraczką. W końcu przebiłem dziurę w około metrowej warstwie śniegu nad zwężoną w tym miejscu szczeliną. I na plecach wypchnąłem się na słońce. Byłem uratowany, ale to nie był jeszcze koniec mej przygody.

Ponieważ plecak oraz narty przypiąłem na końcu zwożonej przeze mnie liny, więc po ich wydobyciu zacząłem zjeżdżać dalej. Wtedy pojawił się helikopter ściągnięty przez Madelaine. Pomachałem mu, że wszystko jest ok. i że zjeżdżam sam – nie chciałem tracić jeszcze około 1300 metrów deniwelacji pięknego zjazdu. I dopiero w kilka dni po powrocie do Genewy zaczęły się kolejne „schody”. Od prywatnej agencji Air-Glaciers ze Sionu przyszedł rachunek, który opiewał aż na 1880 franków, czyli 66 minut lotu licząc po 28 franków za minutę. A pilot helikoptera mówił Madelaine, że jego lot będzie kosztował około tysiąca franków. Moje studenckie ubezpieczenie za wypadek zwracało 750 franków, ja bym te brakujące 300 franków dodał, ale faktura wyliczona na 66 minut lotu z niedalekiego Sion i z powrotem była przesadzona o pół godziny lub więcej. Pan Bagnoud, właściciel Air-Glaciers zaczął się ze mną procesować o brakujący mu tysiąc. I ja niepotrzebnie przyznałem w genewskim sądzie, że z mego punktu widzenia, jako alpinisty kilkukrotnie biorącego udział w akcjach ratunkowych, lot helikoptera był wskazany, choć w niczym mi on nie pomógł. I proces przegrałem, chodził nawet za mną komornik. Dopiero później powiedziano mi, że należało powiedzieć prawdę, że w tym przypadku helikopter okazał się być niepotrzebnym i sąd miał by mnie „z głowy”. No cóż, za brak wykształcenia jurystycznego trzeba płacić. W kilka miesięcy po tym procesie, syn pana Bagnoud, pilotujący helikopter w ramach obstawy Rajdu Dakar, zginął na Saharze. Znajomi powiedzieli, że to kara boża dla jego ojca za chciwość.

Były też i dla mnie momenty chwały. 18 czerwca 1993 roku, w dzień po moich 51 urodzinach, udało mi się zjechać na nartach, wraz z Jean-Pierre Stammem,  północną ścianą ze szczytu Mt Blanc (4807 m). Nawet nie było to zbyt trudne, tylko kilka skoków przez szczeliny. Jak się później dowiedziałem, byłem chyba pierwszym Polakiem, który tego mini-wyczynu dokonał. A w roku 2009, na zakończenie mych narciarskich występów w Alpach, wraz z kilkoma kolegami z Polski zjechaliśmy trudną i podciętą, wschodnią ścianą Gran Zebru (3860 m) w Masywie Ortler-Cevedale we Włoszech.

No i oczywiście, przez aż 23 lata początkowo współorganizowałem – a po śmierci Heńka Wenerskiego w 2003 roku organizowałem – zawody w ski alpinizmie nazywane Memoriałem Jana Strzeleckiego. Nawet pierwszą edycję tych zawodów, w roku 1989 na Hali Chochołowskiej, startując w parze z kuzynem Romkiem Gąsienicą-Samek udało mi się wygrać. Ale to już historia warta odrębnego elaboratu.

Dr Marek Głogoczowski, Zakopane 13 grudnia 2012

 U góry autor w trudnym, podciętym zjeździe z Gran Zebru (3860 m), w środku trasa tego zjazdu, a poniżej w trakcie zjazdu z łatwiejszego szczytu Cevedale (3757 m) w 2009 roku

This entry was posted in Alpinizm. Bookmark the permalink.

Comments are closed.