Jak z Berkeleya72 Onet.pl zrobił SUPER STAR “rotszyldowskiej medycyny”

Onet.pl: Berkeley72 to SUPER STAR „rotszyldowskiej medycyny”

Po matce góral z Zakopanego, z rodu narciarzy i naukowców, pseudonim Gąsienica. To zobowiązuje. Dlatego Marek Głogoczowski, choć ma nieuleczalną chorobę, walczy … by każdy pacjent w Polsce dostał lek, który wydłuża życie.

Lekarz: Ile pan chce żyć? Marek: 80 lat. Tyle, ile Budda(i Platon)

Agnieszka Sztyler-Turovsky

https://kobieta.onet.pl/wiadomosci/marek-glogoczowski/fw38njb

To pan jeszcze żyje!?” — usłyszał od lekarza, gdy przez dwa dni nie odbierał telefonu. A on akurat nie używał komórki, bo miał lepsze rzeczy do roboty. Pierwszy Polak na Denali, najwyższym szczycie Ameryki Północnej. Góral z Zakopanego, z rodu narciarzy i naukowców, pseudonim Gąsienica. To zobowiązuje. Dlatego Marek Głogoczowski, choć ma nieuleczalną chorobę, walczy. Nie tylko z nią i o siebie, ale o innych. By każdy pacjent w Polsce dostał lek, który wydłuża życie.

Marek Głogoczowski

Rok 1999, miejscowość Garda we Włoszech, wczesny ranek. Marek czeka na znajomą, która ma przyjechać z Polski. Przez witrynę sklepu miejscowego optyka widzi podświetloną tablicę do sprawdzania wzroku, jaką każdy z nas pamięta jeszcze z podstawówki.

– Zrobiłem sobie test. Ot tak, dla zabawy, bo od zawsze miałem doskonały wzrok – wspomina. I zaskoczenie – na jedno oko trochę gorzej widział. – Nic z tym nie zrobiłem – dodaje. Nic z tym nie zrobił przez lat dwanaście. Dziwne? Nie. Bo nie jest facetem, który by biegał po lekarzach. Widział niejedno, przeżył niejedno. Także przyjaciół. Połowę z nich stracił, gdy sam nie miał nawet 40-stki.

Samual Samek Skierski, alpinista i malarz zginął na Mont Blanc, gdy miał zaledwie 26 lat, a Andrzej Mróz jako 30-latek, też w Alpach, Wanda Rutkiewicz na Kanczendzondze, Jean Juge na Matterhornie, a Galen Rowell, z którym Marek poznał się, gdy studiował na Uniwersytecie w Berkeley w Kalifornii, też zginął, wiele lat później, w wypadku lotniczym.

– Z Galenem zrobiliśmy razem nowe drogi w Kings Canyon w Sierra Nevada. Rozmawialiśmy, dużo. Ale nie o śmierci, a o tym, po co idziemy w góry – wspomina.

Marek Głogoczowski na grani Huascaran Norte w Peru, 1972 r.

– To oczywiste, że ryzyko jest wpisane we wspinanie, zwłaszcza w górach wysokich – wspomina. Wiadomo, jest ryzyko, jest przygoda. Szli, bo chodzenie z teczką do pracy w cywilizowanym świecie to nuda i żadne wyzwanie. Galen, który napisał znany esej “The Seventh Rifle”, miał przodków traperów.

Była to w przeszłości, w Ameryce, niebezpieczna praca. Trochę podobna do zajęć Indian, którzy by upolować bizona, musieli wbić się na koniu w stado bizonów i umieć zeskoczyć z konia w galopie.

– Śmierć była wpisana w życie. I jest w życiu alpinistów – dodaje.

Jak jest wojna, kule lecą. Trzeba ich unikać

– Nie, nie myślałem, że wisi nade mną fatum, gdy ginęli kolejni przyjaciele – mówi. Ale przeżywał ich śmierć strasznie. Gdy zginął Andrzej, był na wyprawie na Huascaran Norte w Peru. Miał chwilę, gdy chciał zrezygnować, gdy poczuł, że to wszystko jest bez sensu… – Niektórych śmierci można było uniknąć – mówi.

Wanda Rutkiewicz była ofiarą wyścigu o zdobycie wszystkich ośmiotysięczników. Gdyby nie to, prawdopodobnie by nie zginęła. Myślę czasami: >>Dziewczyno, gdybyś pół roku odpoczęła, spokojnie byś tą Kanczendzongę zrobiła!<<.

Ale sam był parę razy blisko śmierci. Kwituje to krótko, ze śmiechem: “Jak jest wojna, to kule latają, trzeba ich unikać, ale nie zawsze się da”.

Tak, jak nie zawsze uda się uniknąć choroby, albo choć zorientować się, że się ją ma. Szczególnie, jak się jest alpinistą i (pół)góralem, a nie wsłuchującym się w siebie hipochondrykiem.

I gdy chodzi o chłoniaka z komórek płaszcza, który długo jest trudny do rozpoznania, bo pierwsze objawy – nocne poty, podwyższona temperatura, spadek wagi czy świąd skóry, nie są nasilone. A zmiany w morfologii krwi, świadczące o stanie zapalnym czy małopłytkowość, pojawiają się późno, gdy w organizmie jest już dużo komórek nowotworowych. A i tak lekarz w pierwszej chwili może podejrzewać zwykłą infekcję, nie nowotwór.

Marek Głogoczowski (z tyłu, przed nim Halina Kruger-Syrokomska), na wyprawie KW Warszawa na Makalu, 1978 r.

W efekcie diagnostyka trwa tak długo, że ponad 90 proc. pacjentów jest w zaawansowanym stadium choroby. Ma powiększone węzły chłonne, wątrobę, śledzionę i zajęty szpik kostny. Ten, kto ma szczęście, po diagnozie ma przed sobą cztery lata życia, a kto nie ma to tylko pół roku….

Śmierć zagląda w oczy pierwszy raz

Marek Głogoczowski zaczął się wspinać w latach 60. To stara szkoła. Co myśli o dzisiejszej?

Że to żadna przygoda, a koniec alpinizmu. Korki na Evereście, szerpowie niosą wszystko za wspinaczy, a jak ktoś źle się poczuje, to mu podadzą tlen i rozbiją namiot. Tylko trzeba się pomęczyć trochę na poręczówkach, które zostawiły poprzednie ekipy i spokojnie wczłapać się na szczyt! Mało ambitna masówka – mówi.

Marzec 1978 r., Alpy szwajcarskie. – Zjeżdżając na nartach ostrożnie we mgle ze szczytu Mont Velan (3731 m) wpadłem do szczeliny lodowcowej, gdy śnieg się pode mną załamał. Rozstawiając szeroko ręce spadałem z 15 m w dół wraz z całym “korkiem śnieżnym”, który się pode mną załamał.

Gdy się, w miarę bezpiecznie, zatrzymałem, zdjąłem narty, założyłem raki ubrałem się cieplej i z pomocą czekana i “zapieraczki” z tej szczeliny jakoś wylazłem – dziś wspomina to z luzem. Ale wtedy, patrząc w górę na małe światełko w dziurze między ścianami lodu, myślał, że to koniec.

Tydzień wcześniej zmarł mój ojciec. Miał tylko 64 lata, to było zapalenie opon mózgowych. Przez głowę przemknęła mi myśl: dopiero co mój ojciec, a teraz kolej na mnie. Jestem załatwiony – myślałem.

Ale nie był. Gdy po godzinie, przebijając się przez metrową warstwę śniegu nad głową, znowu znalazł się na oświetlonym tym razem słońcem lodowcu, pojechał dalej wlokąc za sobą na końcu liny doczepiony czekan i plecak – na wszelki wypadek, by na powierzchni został znak, gdzie znowu wpadłem. A gdy już znalazł się w miejscu bezpiecznym na przełęczy, to pomachał nadlatującemu pilotowi helikoptera. – Żeby odleciał, że ze mną wszystko OK – wspomina.

Mt. Cook (3751) w Alpach Południowych na Nowej Zelandii (Marek Głogoczowski w środku), Sylwester 2011 r.

Bo partnerka z klubu w Genewie, z którą się wspinał, zdążyła już wezwać helikopter. Chcieli potem Marka skasować ze tę niedoszłą akcję ratunkową na 2000 franków, po maksymalnych stawkach.

Zacząłem się awanturować, bo się okazało, że helikopter nie miał licznika, tylko pani sekretarka zwykła >>z kapelusza<< wpisywać maksymalne kwoty – śmieje się.

Tego wypadku zresztą by nie było, gdyby nie to, że wraz z partnerką wspinaczki dali mniej doświadczonej grupie z Klubu Akademickiego w Genewie (CAAG) swoją drugą linę… – Tamci podeszli łatwą drogą i zjechali bezpiecznie przed godz. 12, póki śnieg był twardy. A my, wspinając się z nartami na plecach, na ten szczyt drogą dość trudną, dla bezpieczeństwa oboje mieliśmy osobne liny aby, jak ktoś z nas wpadnie w szczelinę, partner mógł ją podać “nieszczęśnikowi” – tłumaczy Marek.

I drugi raz…

Śmierć zajrzała mu w oczy drugi raz na wielowyciągowych “skałkach”, znów w okolicach Genewy. – To było na łatwym, zawieszonym 200 metrów nad piargiem trawersie, który zazwyczaj robiliśmy bez liny. By zobaczyć, jak się wspina, na trudnej drodze, zespół za nami, wróciłem się tym trawersem do miejsca gdzie kończą się trudności.

Stwierdziwszy, że uda im się przejść tę drogę, już na pełnym “luzie” wracałem tym trawersem w pionowej ścianie. I wtedy od skały oderwał się duży kamień, którego się wcześniej już dwa razy chwytałem.Odruchowo rzuciłem go z całej siły w tył, by siła jego odrzutu dopchnęła mnie do ściany. Gdyby nie to, spadłbym nie ubezpieczony z 200 metrów na piarg – wspomina.

Jestem jednym z niewielu alpinistów z tamtych czasów, który żyje – dodaje.

W ślady taty poszła jego córka. – Dziś jest trzydziestolatką, wielojęzyczną przewodniczką w Tatrach. I nie chce robić kursu przewodnika alpejskiego, choć więcej by zarabiała – śmieje się Marek.

Marek Głogoczowski z córką, przewodniczką tatrzańską

Pytam, czy się bardzo denerwuje, że córka poszła w jego ślady i czy jej to ryzykowne życie odradzał.

Przecież ja z nią wszędzie byłem, wszystko jej w górach pokazałem, to jakie mam mieć nerwy?! – śmieje się.

Ćwiczył z nią od dzieciństwa różne trudne sytuacje. A na sam koniec jego kariery, gdy miał już 75 lat, przeszli razem piękną i trudną Grań Wideł między Łomnicą i Kieżmarskim Szczytem.

Tam >>tata<< miał trochę przygody, gdy zjeżdżając z jakiejś turni na linie wyrwał ze ściany dość duży blok skalny, który w dół poleciał z hukiem, nie naruszając jednak liny – mówi.

Walka z chorobą i igrzyska zimowe w Soczi

Jesień, 2012 r., 13 lat po tej zabawie ze sprawdzaniem wzroku na włoskiej tablicy nad jeziorem Garda. Tym razem Polska, Zakopane. Rutynowa wizyta w przychodni.

Okulistka zauważyła, że rzeczywiście mam wyraźnie słabszy wzrok w lewym oku. I jeszcze coś – jakieś gruzełki pod powieką. Widać je było dopiero, jak się odchyliło powiekę. Wiedziałem o nich, nic sobie z tego nie robiłem.

Lekarka powiedziała, że pod drugą też coś mam. O tym to już nie wiedziałem – opowiada. Zakopiańska okulistka wysłała go na dalszą diagnostykę do Nowego Targu, a stamtąd lekarze kierowali go do Krakowa – trafił do kliniki oftalmologicznej.

– Długo to trwało. Aż w końcu zrobiono mi biopsję – pobrano wycinek spod powieki. Przyszedł wynik. I okazało się, że mam chłoniaka – wspomina. Był już czerwiec roku 2013.

Co mówi medycyna o tej chorobie? Że chłoniak z komórek płaszcza, bo o nim mowa (w skrócie MCL), to jedno z większych wyzwań onkologii. Bo raz, że nieuleczalny, to jeszcze zwykle szybko się rozwija. I po leczeniu nawraca, bo to leczenie też pozostawia wiele do życzenia. Właściwie to wciąż nie ma jasnych standardów ani w pierwszej, ani w kolejnych linii tego leczenia. Więc “standard” jest taki, jaki zwykle w polskim leczeniu raka: chemia, operacja, radioterapia. I czekanie z duszą na ramieniu do następnej wznowy.

Marek Głogoczowski pod szczytem Mt McKimley (dziś Denali) na Alasce w 1970

 – No to zacząłem chemioterapię. Ciężka bardzo sprawa – mówi o tamtym czasie. Po chemii wciąż miał problemy z ropniem w przynosowym kącie oka. – Ten lokalny chłoniak wielkości ziarna kukurydzy widoczny, gdy się odsunęło powiekę, zablokował kanalik łzowy.

Zrobił się wrzód, zakażenie. Antybiotyki, chemia, wszystko okazało się niewystarczające. Prowadził mnie prof. Wojciech Jurczak w Katedrze Hematologii UJ, na Kopernika i po całym cyklu chemii wysłał mnie jeszcze do prof. Jacka Składzienia, laryngologa z Katedry Laryngologii. Tam, by udrożnić ten kanalik, zrobili mi kolejny zabieg. I potrzebne były jeszcze napromieniowania – wspomina.

– Resztki chłoniaka zabijali mi w lutym 2014 r. – kontynuuje. Pamięta tak dokładnie rok, bo trwały akurat igrzyska, pierwsze zimowe igrzyska w Rosji. Z ekranu telewizora machały olimpijskie maskotki: śnieżna pantera, zajączek i biały miś.

Marek kończył radioterapię, ale zamiast chorobą, wolał emocjonować się występami Polaków. I przypomnieć sobie o sukcesach narciarskich chłopaków takich jak on, czyli z Zakopanego. Przecież gdy kończył podstawówkę, pierwszy medal na zimowych igrzyskach olimpijskich zdobył dla nas Franciszek Gąsienica Groń – brązowy krążek w kombinacji norweskiej 1956 r. A następnie w 1972 r., pierwsze olimpijskie złoto dla Polaków w skokach – Wojciech Fortuna.

Marek Głogoczowski zjeżdża z Gran Zebrú (3841 m.), Ortles, Włochy, 2009 r.

Marek sam też pochodzi z rodziny sportowców – brat jego matki Mieczysław Gąsienica-Samek zmarł trzy lata temu, ale bezpośrednio po wojnie był przez kilka lat vice (i raz mistrzem) Polski w skokach narciarskich, tuż za Marusarzem. Co więcej, startując jako student geodezji, został złotym medalistą Uniwersjady w Davos w1947 r., w ramach polskiej sztafety biegowej, a w kolejnej Uniwersjadzie w 1951 r., w Szpindlerowym Młynie w Czechosłowacji, zdobył brąz w slalomie. – Wtedy zwykle jak się było narciarzem, to uniwersalnym – startowało się we wszystkich konkurencjach.

Morawiecki, lockdown, dzwoni lekarz

Po igrzyskach w Soczi Marek jeszcze przez dwa lata, co trzy miesiące, musiał stawiać się u lekarza na wstrzykiwanie przeciwciał. I tyle. – Potem miałem spokój. Na prawie sześć lat – mówi. W międzyczasie przyplątała się zaćma.

Usłyszałem od okulisty, że trzeba operować. No to przeszedłem operację w klinice prof. Ariadny Gierek. Najpierw w jednym, potem w drugim oku. I tak się trzymałem parę lat. A potem zaczęły się pierepałki – opowiada.

Była jesień 2018, Zakopane. Rutynowe badania przesiewowe dla seniorów.

– Wykryli mi jakieś guzki na tarczycy. Sprawdzili co to, no i okazało się, że chłoniak odnowił po sześciu latach. I że jest już w płucach – wspomina. Ale i tak długo się trzymał, bo zwykle choroba odnawia się jeszcze szybciej – nie każdy ma szczęście i przerwę choćby pięć lat od chemii. Marek znów trafił do prof. Jurczaka, tyle, że tym razem na onkologię na ul. Garncarskiej w Krakowie, do Pracowni Chłoniaków.

25 marca, 2020 r. Premier Morawiecki ogłasza lockdown. – Tego dnia zadzwonił mój lekarz:

>>To pan jeszcze żyje?!<< – zapytał. Nie odbierałem od niego telefonu przez dwa dni, bo go po prostu gdzieś rzuciłem, a dźwięki były wyciszone – wspomina.

A to był telefon z radosną nowiną! – Udało się załatwić dla mnie tabletki – wspomina.

Chodziło o ibrutynib stosowany u pacjentów z nawracającym chłoniakiem z komórek płaszcza. Na popularnej stronie mp.pl, czyli medycynie praktycznej, na której można sprawdzić każdy lek, o ibrutynibie może przeczytać: “Podawać jeden raz dziennie, o stałej porze; kapsułki połykać w całości popijając szklanką wody.Nie przyjmować jednocześnie z sokiem grejpfrutowym lub gorzkimi pomarańczami. Leczenie kontynuować do czasu progresji choroby”. Brzmi prosto, ale prosto nie jest.

Marek Głogoczowski w Ekwadorze, 1972 r.

Bo ten lek nie jest w Polsce refundowany. Lekarzowi, który prowadził leczenie Marka, udało się go zdobyć, ale tylko w ramach Ratunkowego Dostępu do Technologii Lekowych. Ratunkowych – to słowo nie jest tu przypadkiem, bo ten lek ratuje życie. Lepszego, innego na tę chorobę, nie ma.

– Dostałem ten lek, ale tabletek starczyło na trzy miesiące– wspomina Marek. I chyba nie trzeba tego tłumaczyć, ale dla szczęśliwców kompletnie nie zorientowanych w onkologii wyjaśniamy: ten lek trzeba brać do końca życia.

Walka z chorobą i o refundację

– Po trzech miesiącach wszystko się zacięło – wspomina Marek. To nic nowego, nie on pierwszy i nie ostatni mógł polec na biurokracji w polskiej ochronie zdrowia.

Tym razem jest jeszcze gorzej, bo dostępność do leczenia w ramach ratunkowego dostępu nie działa już tak sprawnie w związku z powstaniem Funduszu Medycznego i obawą mniejszych ośrodków klinicznych przed bezzwrotną inwestycją w lek, który zamówią dla pacjentów i za który nikt im pieniędzy nie zwróci.

Nie chcieli mi wydać kolejnych dawek, pisałem odwołania do Ministerstwa Zdrowia. Nic nie dały. Znajoma, solidarnościowa działaczka, która wie, gdzie z czym i do kogo uderzyć, namówiła mnie, żebym zadzwonił do Rzecznika Prawa Pacjenta.

Tak zrobiłem. Rzecznik powiedział, że potrzebuje podkładkę od lekarza – dowód na to, że faktycznie ten lek to dla mnie jedyna szansa. Prof. Jurczak to potwierdził. I zgoda na moje leczenie była… nazajutrz – wspomina.

Dzięki temu przerwa w przyjmowaniu tabletek skończyła się po trzech tygodniach. Minęło pół roku i odpukać, jak dotąd, już nic tego nie zakłóciło. Takie szczęście w Polsce ma zaledwie 30 osób. To ci, którzy dostali lek dwa lata temu w ramach ratunkowego dostępu. A zakwalifikowanych było do niego ponad 50 Polaków.

Mogliby mieć przedłużone życie. Bo ten lek tak działa. A chemioterapia? Po pierwszej wznowie przychodzi druga chemia. A ta zatrzymuje tę chorobę, ale tylko na 11 miesięcy. Niecały rok. I potem jest koniec – mówi Marek.

– Ja żyję już przynajmniej rok dzięki tym tabletkom – dodaje.

Pacjenci leczeni w ramach RDTL pokazują, że standardowe leczenie jest nieskuteczne i u dużej grupy pacjentów nie ma możliwości zastosowania innych opcji. Nawrót choroby to niekorzystne rokowania – zwykle oznacza rok, maksymalnie dwa lata życia.

W lipcu 2021 r. Ministerstwo Zdrowia ogłosiło nową listę refundacyjną. Ibrutynibu na niej nie ma. Czyli nie ma jedynej, jak na razie szansy dla pacjentów z chłoniakiem z komórek płaszcza.

Polska kupuje sprzęt dla wojska za 25 mld złotych. MON ogłosił to w lipcu. Wydajemy ogromne pieniądze, by kupić sprzęt obronny, który pewnie nadaje się na pustynie, a nie na polskie błoto – mówi Marek Głogoczowski.

– Pieniądze są na to, ale nie ma na refundację, do pieniędzy na nią, jakoś lekarze i pacjenci niestety nie mogą się dokopać – dodaje.

Gdy choroba nawraca w ramach NFZ dostępne są jedynie kolejne schematy immunochmioterapii. A jeśli nie zadziałają? Pacjent może liczyć tylko na cud, albo na to, że też jakimś cudem, weźmie udział w badaniach klinicznych.

Tymczasem w Europie standardem jest dostęp do nowoczesnych leków, przede wszystkim inhibitorów kinazy Brutona. np. wspomniana terapia ibrutynibem – najbardziej oczekiwanym lekiem przez polskich hematoonkologów przy nawrocie choroby.

W ponad 20 krajach Europy pacjenci mają to leczenie refundowane już od czterech lat. W Polsce nie. Do tego proces refundacyjny tej terapii trwa ponad 1000 dni. To chyba rekord, niestety niechlubny, a nie olimpijski. W raku zawsze liczy się czas, ale w tym chłoniaku biegnie jeszcze szybciej. 1000 dni to mało dla polskich urzędników, bo przyklepać w papierach refundację.

A jak alpinizm i antyszczepionkowcy

Marek Głogoczowski chyba szybciej pokonywał nie tylko szwajcarskie lodowce. Nawet ten, super długi Kalhitna Glacier, po którym się podchodzi na Mount Mc Kinley na Alasce.

Gdy wracał z tego szczytu, jego zespół przez załamanie pogody stracił dwa dni i już nie mógł bić ówczesnego rekordu wyjścia na szczyt i zejścia do lądowiska małych samolotów, położonego na wysokości ok. dwóch tysięcy metrów. Wracał wtedy z Mc Kinley’a razem ze wspinaczem z Austrii.

Był z nami młody Amerykanin, któremu tato przysłał pieniądze na powrót do domu samolotem. A ja i równie biedny Austriak cztery dni wracaliśmy, z tego lądowiska przez lodowiec do jego samego końca, a następnie przez podmokłą tundrę przez całe cztery dni, w dwa ostatnie dni o całkowitym głodzie – wspomina.

– Zresztą na własne życzenie, bo nie chciało nam się zabrać ze sobą, z lądowiska wystarczającej ilości żywności na tą “mini przeprawę”, dokonaną przez nas po raz drugi w historii podboju tej góry – opowiada.

Zdziwiłem się wtedy, że człowiek może przez dwa dni nic nie jeść i po tym czasie przestać w ogóle odczuwać głód – trzeciego dnia, choć przedzieraliśmy się przez zakrzaczony masyw porównywalny rozmiarami do polskich Gorców, już się nam nie chciało jeść. Jak widać człowiek ma takie niezwykłe możliwości, że może spędzić wiele dni maszerując na głodnego! – wspomina tamto zejście.

– No i mieliśmy przy tej okazji interesujące spotkania, choćby ze stadem łosi, które po raz pierwszy widziały ludzi oraz z niedźwiedziem grizzly, który wyczuwszy, że stąpamy w półmroku za nim, po opuszczonej drodze poszukiwaczy złota, po prostu ustąpił nam z drogi, poszedł w krzaki – opowiada.

– Położyliśmy się spać zaledwie z pięćset metrów dalej, w zatoczce na poboczu tej drogi, tak byliśmy zmęczeni, że nawet niedźwiedź nie był nam straszny! – dodaje ze śmiechem.

Super trudna Droga Bonattiego na Petit Dru w Apach Chamonix w 1985 r. też nie zajęła mu tych “biurokratycznych” 1000 dni. Dziś jej już by nie zrobił, ale nie dlatego, że nie ma siły, po prostu w 1993 r. cała zachodnia ściana Petit Dru spadła i już tej drogi nie ma. Ale Marek wciąż dba o “gasnącą z wiekiem”, jak mówi, kondycję.

Pod koniec zimy regularnie biegł na nartach. – Jestem “jednooki”, więc trudniej mi po stoku nieoświetlonym zjeżdżać, ale na Kopieńcu byłem wczoraj – mówi. Do tego dwa, trzy razy w tygodniu chodzi na basen – przepływa obecnie po 800 m (przed pandemią było to 900 m z kawałkiem). Do tego poranne podciąganie na drążku i ćwiczenia rozciągające.

Tego ostatniego nauczył mnie dwa lata straszy ode mnie emeryt, który mi pokazał jak się to robi opierając się plecami o poręcz balkonu. W Zakopanem nie mam balkonu i tę poręcz imituje kijek narciarski – opowiada.

I wyjaśnia tę “technikę”: – Unieruchamiam kijek plecami we framudze drzwi. I ze 25 razy wychylam się przez ten “balkon” do tyłu – mówi. Żartuje, że dzięki temu przynajmniej w Zakopanem nie ma zagrożenia, że w trakcie tego ćwiczenia może fiknąć do tyłu.

Chwilę później nasza rozmowa też fiknęła od alpinizmu i chłoniaka do antydarwinizmu, koronawirusowych mutacji i szczepień przeciwko COVID oraz Arystotelesa.

– Antyszczepionkowcy? Żenada – mówi Marek. A potem najeżdża na neodarwinistów. – Sztuczne te ich teorie. Na uczelniach też siedzą pieprz**ęci ludzie – śmieje się.

I opowiada o prof. Pierre-Paul Grassé, francuskim zoologu, który też twierdził, że neodarwinizm to ściema. I przechodzi do czasów studiów w Berkeley. Studiował tam geofizykę na UC Berkeley, skoczył fizykę na UJ, by w końcu zostać zawodowym doktorem, ale filozofii. Ojciec Marka też był naukowcem, profesorem geo-chemii.

– W Berkeley poznałem “graduate” studenta Leszka Kołakowskiego, który zajmował się Heglem. Twierdził (nie byłem wtedy jeszcze filozofem), że cała socjologia to wielkie g…. – wspomina Marek.

– Trzeba wrócić do Arystotelesa i jego rozumienia procesów biologicznych – tłumaczy. Głogoczowski. W sumie nie powinnam być zdziwiona tym gwałtownym skrętem tematycznym. Na jego stronie internetowej jest adnotacja (tylko, że małą czcionką):

Antyglobalizm i anty(neo)darwinizm, Biblia i jej przekłamania, religia oraz kultura zombi, szkoła Piageta, alpinizm i ski-alpinizm.

Gdy dwa lata temu choroba się odnowiła, Marek Głogoczowski znów trafił do prof. Wojciecha Jurczaka, a ten zapytał:

>>Ile pan chce żyć?<<. Marek odpowiedział, że 80 lat. Lekarz chyba myślał, że po prostu chodzi o okrągłą rocznicę. Wtedy usłyszał: >>Tyle żyli i Platon i Budda. Po co więcej?!<<.

Miejmy nadzieję, że jako alpinista i twardy góral z Zakopanego, Marek ambitnie pójdzie na rekord. I postanowi jednak dociągnąć do setki!

Marek Głogoczowski pseud. Gasienica, urodził się w Zakopanem w 1942 roku. Filozof, pisarz, alpinista, himalaista, pierwszy polski zdobywca Denali. Instruktor taternictwa i alpinizmu w Alpach Szwajcarskich. Dokonał, w 1968 roku, wraz z Maciejem Kozlowskim i Andrzejem Paulo pierwszego wejścia filarem Brugdommen w masywie Trolltindene w Norwegii, a także (z Austriakiem Franzem) wszedł na Mt. McKinley (obecnie Denali) na Alasce w roku 1970, w 1972 z ekipą Francuzów pierwszy przeszedł wschodnią granią Nevado Huascaran Norte (6655 m) w Peru. Przeszedł większość klasycznych wielkich dróg alpejskich, w ramach rekonwalescencji po złamanym (na rowerze) obojczyku, jako pierwszy Polak (z Andr. Mierzejewskim) przeszedł południową ścianą Naranjo des Bulńas w Hiszpanii.

W 1978 wszedł na szczyt piramidy Cheopsa – 138,75 m – w Egipcie (obecnie niedostępny dla takich wyczynów), a na 51 urodziny zjechał na nartach ze szczytu Mount Blanc (4806 m). Przeszedł na nartach wszystkie największe szlaki Alp. W 1968 współzałożyciel (i pierwszy prezes) ogólnopolskiej Federacji Akademickich Klubów Alpinistycznych, w latach 1979-81 był prezesem Club Alpin Academique w Genewie, ponad 20 razy organizował „Memoriał Jana Strzeleckiego w Narciarstwie Wysokogórskim”, którego pierwszą edycję wygrał startując w duecie z kuzynem, Romanem Gąsienicą-Samkiem. W Nowy Rok 2012 r. zakończył karierę wysokogórską wejściem (z Andrzejem Mierzejewskim i Andrzejem Kulą) na najwyższy szczyt Alp Południowych Nowej Zelandii – Mount Cook (3754 m.). Więcej o Marku Głogoczowskim przeczytasz na jego stronie:https://markglogg.eu/

Agnieszka Sztyler-Turovsky

 

This entry was posted in Alpinizm, POLSKIE TEKSTY. Bookmark the permalink.

Comments are closed.